Dom mojej matki stał na brzegu miasteczka, przy ulicy obwodowej , wzdłuż której mieściły się budynki gospodarskie, sad i ogród warzywny. Za domem ciągnęły się nasze grunta, zawarte między drogą boczną i pocztowym gościńcem. Ze strychu, gdzie znajdował się pokoik brata, w zwykłym czasie napełniony rupieciami, można było widzieć z jednej strony kościół, rynek, żydowskie sklepiki i starą kapliczkę Św. Jana, z drugiej – nasze pola, potem olszynę, dalej głębokie wąwozy zarośnięte krzakami, wreszcie – samotną chatę, o której ludzie wspominali z niechęcią, a niekiedy z przekleństwem.
Miałem wówczas lat siedem i chowałem się przy matce. Była to kobieta wysoka i silna. Pamiętam jej twarz rumianą i energiczną, kaftan podpasany rzemieniem i pukające buty. Mówiła głośno i stanowczo, a pracowała od rana do nocy. O świcie była już na dziedzińcu i oglądała krowy, konie, kury – czy nie dzieje się im jaka krzywda i czy dostały jeść. Po śniadaniu szła w pole zbaczając do chorych, których w miasteczku nigdy nie brakło. Gdy wracała do domu, czekali na nią różni interesanci: jeden chciał kupić bydlątko, drugi pożyczyć zboża lub pieniędzy; ta radziła się o kaszlące dziecko, a tamta przyniosła na sprzedaż garstkę lnu. Prawie nie mogę wyobrazić sobie matki samotnej; zawsze kręcili się przy niej ludzie jak gołębie przy gołębniku, prosząc o coś lub za coś dziękując. Ona w całej okolicy wszystkich znała, wszystkim pomagała i radziła. Rzecz, zdaje się, niegodna wiary, a przecie tak było, że nawet ksiądz proboszcz i pan burmistrz przychodzili zasięgać jej zdania. Ona rozmawiała z nimi robiąc pończochę, a następnie, jak gdyby nic, biegła doić krowy. Umiała też w razie potrzeby zaprząc konie do wozu i wyjechać po snopy, a nawet drzewa narąbać. Wieczorami szyła bieliznę albo łatała moje odzienie, w nocy, gdy psy mocniej ujadały, zrywała się z łóżka i ledwie odziana w gruby szlafrok obchodziła budynki. Raz wystraszyła złodzieja.
Chłopi, panowie, dzieci, chorzy, zwierzęta, drzewa, nawet kamień przy wrotach – wszystko ją obchodziło. Tylko o chacie stojącej za naszymi połami nie wspominała nigdy. Jej mieszkańcy musieli być bardzo zdrowi i szczęśliwi, gdyż mama wcale nie zaglądała do nich.
Ojciec mój od kilku lat nie żył; pamiętam go o tyle, żem co dzień ofiarował Bogu pacierz za jego duszę. Raz, kiedym był bardzo senny i poszedłem spać bez pacierza, pokazała mi się w nocy dusza ojca na ścianie. Była jasnobiała, niewielka, z formy podobna do duszy w żelazku. Zląkłem się nadzwyczajnie i do rana przeleżałem z głową schowaną pod kołdrę. Nazajutrz powiedzieli mi, że to blask księżyca padał na ścianę przez serce wycięte w okiennicy. Od tej jednakże pory nigdy nie zapomniałem modlić się za Ojca.
Miałem tez brata o kilkanaście lat starszego ode mnie Przypominam go sobie jak przez mgłę, ponieważ widziałem go zaledwie parę razy w życiu. Wiem, że nosił czarny mundur ze złotymi guzikami i szafirowym kołnierzem i że sposobił się na doktora.
Nieraz, zdjęty ciekawością, wychodziłem na strych, ażeby przez najwyższy dymnik zobaczyć stolicę, gdzie uczył się brat, a przynajmniej miasto, gdzie mama jeździła po kilka razy na rok. Nieraz śledziłem pocztową bryczkę szybko jadącą w tamtą stronę. Bryczka i wiszący nad nią obłok kurzu ginęły w lesie, który wypełniał szczelinę między niebem i ziemią, a przede mną w dali stała tylko chata samotników, skulona i czająca się. Niekiedy słoneczne światło padało w jej okienka, wówczas nie mogłem oprzeć się złudzeniu, że widzę głowę dużego kota, który patrzy na mnie, jakby chcąc się rzucie. Ogarniał mnie strach i kryłem się za ramę dymnika ciesząc się, że teraz nie zobaczy mnie potwór. Wnet jednak ciekawość przemagała obawę, znowu wyglądałem i zapytywałem się w duchu – kto w chacie mieszka?… Czy to nie jest chałupka na kurzej nóżce, o której tyle słyszałem od prządek, i czy w mej nie siedzi czarownica zamieniająca ludzi w zwierzęta?…
Dzień za dniem upływał bardzo szybko. Ledwiem wstał, już trzeba się było kłaść, ledwiem się położył, już trzeba wstawać. Każdego prawie dnia chciałem coś zrobić, a gdy nadszedł wieczór, przypominałem sobie, żem nic nie zrobił. Czas uciekał jak podróżni, na których niekiedy patrzyłem przez okno mignęły komę, furman i nim poznałem, kto jedzie, już było widać tył bryczki. Mogę powiedzieć, że całe dzieciństwo spłynęło mi w jeden dzień.
Było jeszcze ciemno w pokoju, kiedy stara moja mamka weszła z brzemieniem drew i cicho położywszy je na podłodze, zaczęła układać polana w kominku. Matka siedziała już na łóżku szepcząc pacierz:
– „Zdrowaś, Panno Mario, łaski pełna ” A jak tam na dworze, Łukaszowa?
– Niczego – odpowiedziała mamka.
– „Pan z Tobą, błogosławionaś Ty.. ” A Walek już wyjechał?
– Już musi jest za wrotami.
W okamgnieniu matka była ubraną i zdjąwszy ze ściany pęk kluczów z jelenim rożkiem, wyszła z alkierza. Z komina padły na pokój czerwone blaski, drzewo zatrzeszczało, ode drzwi pociągał rzeźwy chłód, a za oknami świergotały roje ptaków. Spocząłem na klęczącą przed kominem Łukaszową. Stara kobieta, w czepku z falbanami, podobną była do sowy, zwróciła ku mnie twarz koloru drzewa i okrągłe oczy i śmiejąc się rzekła:
– Już ci się chce zbytków!…
Udawałem, że śpię, lecz nagle ogarnęła mnie taka radość, nie wiem nawet z jakiego powodu, żem zerwał się z łóżka i jednym skokiem usiadłem na karku niańce. – A cóż to za zgryzota z tym chłopczyskiem – irytowała się baba spychając mnie na podłogę. – Idź zaraz do łóżka, ty sowizdrzale, bo się zaziębisz… Antoś mówię ci, idź, pókim dobra, bo pani zawołam.
Byłem znowu w łóżku. Wtedy mamka wzięła przed komin moją koszulę dzienną, aby ją wygrzać, a ja tymczasem zdjąłem nocną.
– Uuu!… ty bezwstydniku paskudny – gniewała się – żeby też taki duży chłopiec goło chodził… Nie ma to w oczach ambicji za grosz… No – czegóż się znowu ubierasz w nocną koszulę, kiej ci chcę włożyć dzienną? Antoś, ustatkuj ty się!…
Potem brała moje majtki, były one zeszyte razem z kaftanikiem. Ażeby ubrać się w nie, należało przez tylne wejście włożyć jedną nogę, potem drugą, a następnie wsuwać ręce w ciasne rękawy…
– Antoś! stójże spokojnie… – upominała mamka zapinając mi na plecach cztery guziki. – Teraz se siedź, trza cię obuć. Antoś! trzymaj nogę prosto, bo ci pończochy nie włożę… O, widzisz, znowu pęknięty trzewik i zerwany sznurek. Moje nieszczęście z tym chłopczyskiem. Antoś! nie kręć się, bo pani zawołam. Stójże, wiozę ci sukienkę A gdzie pasik? Patrzajcie go, pasik w łóżku… Jak będziesz taki dokucznik, to cię złapię kiedy i zaniosę do starego za olszynę. On ci da!…
– Oj! oj! a co on mi zrobi? – odpowiedziałem zuchwale.
– Nie bój się, nie takim on robił, co ich pogubił do śmierci Niech Bóg broni każdego grzesznego.
– Ten stary?
– Jużci, on.
– Ten, co mieszka w chałupce??
– Jużci, tak.
– Za naszymi polami?
– A ino.
– On sam mieszka? – pytałem zaciekawiony.
– Któż by z mm mieszkał? Od takiego to i złodziei ucieka.
– Cóż on za jeden?
– A licho go wie, chorobę! Zdrajca, i tyle. Tfu! w imię Ojca i Syna – mruczała baba spluwając. – Ma kogo spotkać nieszczęście, lepiej niech jego spotka. Mów pacierz, dziecko, już śniadanie gotowe.
Ukląkłem i mówiąc pacierz spluwałem za siebie jak Łukaszowa, bo mi wciąż na myśl przychodził niedobry człowiek, z którym nawet złodzieje nie chcą mieszkać.
Poszedłem do spiżarni ucałować ręce matki, a tymczasem Łukaszowa zaniosła mi do jadalnego pokoju sitny chleb i talerz żurku zatartego czosnkiem i zasypanego kaszą hreczaną. Zjadłem go z pośpiechem i zaraz wybiegłem na dziedziniec wystrugać pałasz z gonta. Nimem wyszukał deseczkę, rumem wyostrzył nóż i zatamował krew ze skaleczonego palca, patrzę – a tu wlecze się pan Dobrzański.
„To nieprawda, ażeby już była jedynasta” – pomyślałem rozgniewany i uciekłem schować się za stajnią. Lecz nim ochłonąłem z prędkiego biegu, już słyszę niańkę, jak woła wniebogłosy:
– Antoś! Antoś! pan nauczyciel przyszedł.
– Nie pójdę! – krzyknąłem pokazując w tamtym kierunku język.
Wtem odezwała się mama:
– Antoś! do nauki..
Boże, jaki byłem zły w tej chwili. No, ale co robić? Wyszedłem spoza stajni i wlokłem się do domu pragnąc, ażeby mi się droga wyciągnęła, jak stąd do stolicy. I dziwna rzecz, droga istotnie trochę się wydłużyła.
Zacząłem przez okno do pokoju jadalnego myśląc, iż może stało się coś takiego, że pan Dobrzański zniknął. Gdzie tam. Siedzi przy stole jak straszydło, w swoim surducie, z wysoką czupryną, z kołnierzykami do skroni, z szyją długą jak biczysko okręcone w czarną chustkę. Już wydobywa mosiężne okulary i zaciska je na nosie Z prawej strony na stole czerwona chustka, z lewej – brzozowa tabakierka z rzemykiem… Boże, że też nie ma sposobu na takiego człowieka!… Przychodzi rano i po południu jak zmora, a ja nic zrobić nie mogę przez niego.
Wszedłem do pokoju i niedbale pocałowawszy w rękę pana Dobrzańskiego, zacząłem wyciągać z szuflady książki i kajety. Szło to bardzo powoli, lecz nareszcie – skończyło się. Usiadłem do lekcji.
Dziś już nie wyobrażam sobie, jakim sposobem wytrzymywałem dwie godziny strasznej męki nazywającej się lekcją. Byłem jak ptak przywiązany nitką za nogę. Ilem ja razy chciał zerwać się, wyskoczyć za okno i uciekać, gdzie oczy poniosą. Kręciłem się, jakbym siedział na szczotce do czesania lnu, a niekiedy z rozpaczy tak machałem nogami, żem uderzał w dno stołu. Wtedy siwy surdut pana Dobrzańskiego, a później jego głowa, osadzona na wysokiej szyi, zwracały się w moją stronę. Czerwieniłem się i cichłem czując nad sobą okrągłe okulary i niebieskie oczy patrzące przez wierzch szkieł – i już byłem od świętej pamięci spokojny, kiedy pan Dobrzański zaczynał:
– A to co za hałasy? Nie wiesz, że jesteś na lekcji i powinieneś zachowywać się jak w kościele? Mówiłem ci to już nieraz…
Potem brał tabakierkę z brzozowej kory, strzelał w mą palcami, ciągnął za rzemyk, zdejmował wieko, zażywał tabakę i znowu strzeliwszy z palców kończył:
– Ośle jakiś!…
Zdaje mi się, że największą dla mnie mękę stanowiły długie przerwy w upomnieniach pana Dobrzańskiego. Z góry wiedziałem, co powie, dziesięć razy powtórzyłem sobie to samo w myśli, a on – dopiero zaczynał, przerywał i znowu mówił dalej. Ciągnęło się to beż końca.
Nareszcie pan Dobrzański brał długi kajet, liniował go kantówką i w pierwszym wierszu z góry wypisywał mi jako wzór do kaligrafii:
„Ojczyzno moja, ty jesteś jak zdrowie…”
Temperował pióro, układał mi ręce i kajet na stole i przysuwał kałamarz.
Po czym obowiązany byłem ten sam wiersz przepisać sześć razy, głośno go powtarzając. Pan Dobrzański drzemał sobie teraz w fotelu, a ja śpiewającym głosem mówiłem:
„… Ojczyzno moja, ty jesteś…”
– „Jak zdrowie!” – wrzasnąłem głośno. Pan Dobrzański ocknął się.
– Dziękuję! – odparł poważnie. Zdawało mu się, że kichnął, więc utarł nos w czerwoną chustkę i znowu zażył tabaki.
Powtarzało się to prawie co dzień i stanowiło dla mnie jedyną rozrywkę przy lekcjach, tym bardziej iż kaligrafia wypadała zawsze na końcu.
Zaraz po nauce jedliśmy razem obiad. Niekiedy gospodyni spóźniała się, więc po kaligrafii następowało jeszcze powtarzanie na wyrywki.
– Kto cię stworzył? – pytał pan Dobrzański.
– Bóg Ojciec.
– Do…brze. A ile jest części świata?
– Siedem: poniedziałek, wtorek…
– Źle, ośle!… Pytam o części świata.
– Pięć! pięć! Europa, Azja, Afryka, Ameryka, Oceania…
– Do…brze. A sześć razy dziewięć?
– Sześć razy siedem… sześć razy osiem, sześć razy dziewięć – pięćdziesiąt cztery.
– Do…brze. A kogo najbardziej powinieneś kochać na tym świecie?
– Boga, ojczyznę, mamę i brata, pana nauczyciela, a potem wszystkich ludzi.
– Do…brze – odparł pan Dobrzański. Chcąc uwolnić się od dalszych badań na wyrywki, raz zapytałem go:
– A Łukaszowę trzeba kochać?
– Mo…żna – odparł pan Dobrzański po namyśle.
– A Walka? ,
Nauczyciel spojrzał przez wierzch okularów.
– Sam przecie mówiłeś, ośle jakiś, że – trzeba kochać wszystkich ludzi… Wszystkich.
Zwiesił głowę na piersi i po chwili rzekł głucho:
– Wszystkich – wyjąwszy tych, co nas zdradzili.
– A kto nas zdradził?
Pan Dobrzański jakby zaczerwienił się, wziął do ręki tabakierkę, lecz nagle postawił ją i odparł:
– Poznasz ich, gdy podrośniesz.
Z piersi jego wymknęło się westchnienie.
Musiała to być rzecz straszna, której mi nie wyjaśnił; zresztą, choć nic nie wiedziałem, czułem głęboki smutek na samą myśl o człowieku, którego nikt nie powinien kochać. Biedak ten mieszkał niedaleko nas, jego domek widywałem co dzień, lecz mimo to, gdybym go kiedy spotkał na drodze, nie mógłbym zdjąć przed nim czapki i powiedzieć: „Dzień dobry panu, a dlaczego pan tak dawno nie był u nas?…”
Jego u nas nikt nie wyglądał.
Gdy zegar wykukał pierwszą, wchodziła niańka do naszego pokoju ze stosem talerzy. Książki i kajety w okamgnieniu znikały ze stołu, a ich miejsce zajmował czerwony obrus w białe kwiaty i trzy nakrycia. Po chwili ukazała się mama, a za nią waza barszczu z uszkami i salaterka grochu.
Pan Dobrzański przywitał się z matką, a gdy zupa już była rozlaną, powstał i odmówił modlitwę: „Pobłogosław, Boże, nas i te dary, które z Twojej świętej szczodrobliwości pożywać mamy. Amen.”
Potem siadaliśmy i jedli milcząc. Nim wnieśli drugą potrawę, mama zapytała:
– Cóż, panie Dobrzański, jak się dziś Antoś sprawował? Nauczyciel pokiwał głową, popatrzył na mnie apatycznym wzrokiem i odparł:
– Tak – jak to on.
– A co słychać na świecie?
Pan Dobrzański poprawił stojącego czuba włosów i rzekł nieco ożywiony:
– Mówią na poczcie, że Francuz zaczyna się ruszać.
– Czegóż on chce?
– Jak to czego, mościa dobrodziejko?!… – zawołał stary głosem pełnym energii. – Cóż to, pani nie wie? Wojny chce…
– A nam co z tego?
Pan Dobrzański rzucił się na fotelu.
– Och, nie gadałabyś pani takich rzeczy przy dziecku! Co nam z tego? Nam wszystko z tego, i basta…
– Zobaczymy, zobaczymy – odpowiedziała mama.
– Rozumie się, zobaczymy!…- powtórzył stary z uniesieniem. – Tu niedługo ludzie przestaną w Boga wierzyć! – dodał.
Oczy mu błyszczały, a na zwiędłą twarz wystąpił silny rumieniec. Wziął w rękę nóż i począł dzwonić w talerz.
– Dałby Bóg – rzekła znowu matka – żeby się wróciły dobre czasy.
– Niech no by nie dał! – mruknął starzec zaciskając nóż w pięści.
Matka spojrzała mu ostro w oczy.
– Co pan mówi, panie Dobrzański?… Nauczyciel z gniewem ujął się ręką pod boki.
– A pani co mówi?…
Może byliby się pokłócili. Szczęściem niańka wniosła duży półmisek pachnącej kiełbasy z sosem i drugi – tartych kartofli ze słoniną.
Nastała cisza i przetrwała do końca obiadu, na zaokrąglenie którego mama i pan Dobrzański wypili po szklance piwa.
Niańka sprzątnęła półmiski. Powstaliśmy z krzeseł, a nauczyciel mówił:
„Dziękujemy Ci, Boże, za posiłek nam udzielony; bądź błogosławion w darach i we wszystkich dziełach Twoich. Amen!”
Szybko pocałowałem w rękę mamę i pana Dobrzańskiego i wybiegłem na podwórko. W chwilę potem, ukryty za płotem, widziałem, jak nauczyciel w wysokiej rogatej czapce dreptał ku swemu domowi opierając się na zakrzywionym kiju.
W dnie świąteczne, osobliwie podczas długich wieczorów, było u nas bardzo wesoło. Przychodził ksiądz proboszcz z siostrą, niziutki i okrągły pan burmistrz z żoną i trzema córkami, staruszka pani majorowa z dwoma wnuczkami, pan pocztmajster, kasjer, sekretarz magistratu i sekretarz z poczty. Starsi siadali do kart, młodzi grali w loteryjkę, w cenzurowanego, w ślepą babkę, a wszystko z ogromnym krzykiem. Znudzili się tym jednak bardzo prędko, więc najładniejsza panna burmistrzówna poprosiła pana kasjera, ażeby im zagrał do tańca.
– Dajcież mi, państwo, spokój – bronił się kasjer-nie wziąłem nawet gitary z domu.
– To poszlemy po nią! – wołały panny.
– Gitara jest już w kuchni! – odezwałem się nieproszony. Wszyscy w śmiech, pan kasjer chciał mnie pociągnąć za ucho, ale dwie panny schwyciły go za ręce, a tymczasem pan sekretarz wybiegł z pokoju i za chwilę przyniósł gitarę – w zielonej koszulce. Kasjer wciąż się bronił.
– Moi państwo – mówił – na gitarze nie gra się do tańca, to za poważny instrument…
Ale swoją drogą już próbował dźwięku strun i kręcił kołeczki. Było pięć panien, a nas, kawalerów, tylko trzech; więc choć sprowadziliśmy do pomocy jeszcze pana pocztmajstra, niemało każdy miał roboty. Czasem moja matka znalazłszy chwilę wolną od zajęcia przy kolacji wyręczała pana kasjera w graniu, a on tańczył. Trwało to jednak niedługo, ponieważ panny mówiły, że mama grywa same stare polki i walce.
Na kolacją podawano herbatę, zrazy z kaszą, czasami gęś pieczoną. Ogólne jednak zadowolenie dosięgało szczytu wówczas, gdy wnieśli krupnik. Była to gorąca wódka z miodem, zaprawiona goździkami i cynamonem. Dostawałem i ja tego specjału pół kieliszka, a gdym wypił, robił się ze mnie inny człowiek. Raz zdawało mi się, że już jestem zupełnie dorosły. Zacząłem mówić ty panu sekretarzowi magistratu, później oświadczyłem się po cichu starszej wnuczce pani majorowej, a nareszcie – zacząłem chodzić na rękach tak ładnie, że zarumieniony pan burmistrz powiedział, iż jestem chłopiec nadzwyczajnych zdolności.
– To będzie wielki człowiek!… – wołał uderzając ręką w stół. Alem reszty już nie dosłyszał, bo mama w tej chwili kazała mi iść spać.
Była to dla mnie wielka zgryzota, gdyż po kolacji, na zakończenie wieczoru, pan kasjer śpiewał przy gitarze.
Pamiętam go jak dziś. Był to człowiek dość młody. Miał trochę niższe kołnierzyki aniżeli pan Dobrzański, ale za to wyższą czuprynę. Chodził w ciemnozielonym surducie z krótkim stanem, w niebieskich spodniach ze strzemiączkami i z fartuszkiem i w aksamitnej kamizelce w pąsowe kwiaty. Na szyi nie nosił chustki, tylko halsztuch.
Stawiano mu krzesło na środku pokoju. Siadłszy na nim zakładał nogę na nogę, dostrajał gitarę, odchrząknął i zaczynał:
Idę na szczyty Kaukazu,
Tak wyrok boski zażądał;
Może tam zginę od razu,
Już cię nie będę oglądał.
– Za pozwoleniem! – przerwał pan burmistrz. – Wyjrzyj no, panie sekretarzu, czy kto nie podsłuchuje pod oknem.
Pan sekretarz zapewnił, że nikt nie podsłuchuje, a pan kasjer po przegrywce śpiewał dalej:
Może pójdę do niewoli,
Między dzikie ludożercę –
Któż mnie pocieszy w niedoli,
Jeśli nie ty, lube serce?…
W tej chwili średnia panna burmistrzówna trąciła starszą.
– To do ciebie, Jadziu – szepnęła.
– Moja Meciu! – zgromiła ją siostra rumieniąc się. Gdy pan kasjer skończył jedną pieśń – proszono go o drugą. Następowała całkiem nowa przygrywka i wiersz:
Wiatrem i śniegiem pędzony,
Gdzie lecisz, ptaszyno mały?
Może zabłądzisz w te strony,
Które mnie dziecięciem znały?Ach, powiedz mojej rodzinie,
Czy ich to nieszczęście smuci?
Uważaj, czy łza popłynie,
Gdy szepniesz – syn już nie wróci!…
– „Gdy szepniesz – syn już nie wróci…” – powtórzyła pani majorowa drżącym głosem. – Ślicznie! ślicznie! – wołała staruszka.
Po tej pieśni panny zgiełkliwie domagały się, ażeby śpiewał:
Lecą liście z drzewa…
Pan kasjer uderzył kilka nowych tonów na gitarze, znowu odchrząknął i śpiewał nieco zniżonym głosem:
Lecą liście z drzewa (ciszej), co tam rosły wolne.
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne:
Nie było, nie było (ciszej), Matko, szczęścia w tobie,
Wszystko się zmieniło, a twe dzieci w grobie.
W pokoju było cicho jak w kościele, tylko pani majorowa szlochała. Nagle pan burmistrz schwycił się za głowę.
– Za pozwoleniem! wyjrzyj no, panie sekretarzu, na dziedziniec, czy czasem ten… nie podsłuchuje pod oknem…
Sekretarz wybiegł, a obecni coś szeptali między sobą. Na dziedzińcu nie było nikogo.
– No – rzekł skończywszy pan kasjer – teraz zaśpiewam państwu coś bardzo zakazanego.
– Bój się Boga, człowieku – przerwał mu pan burmistrz – nie gub zacnej kobiety, która nas tak gościnnie przyjmuje… -I wskazał na moją matkę.
Matka niedbale skinęła ręką.
– Ach! – odparła – niech robią, co chcą. Tyle naszego, że czasem piosenki wysłuchamy.
– Dobrze, że pani nic nie zrobią – mówił burmistrz – ale tu jest ksiądz proboszcz, urzędnik stanu cywilnego…
– Ja się tylko Boga boję – mruknął ksiądz.
– No, więc – ja jestem burmistrz… a jeżeli mi się stanie co złego, kto będzie opiekować się moimi dziećmi?
– Nie ma strachu – rzekł proboszcz. – Nigdy zresztą nie widziałem, ażeby ten tam… podsłuchiwał pod oknami.
– Nie potrzebuje chodzić pod oknami, bo jego dom stąd o trzy kroki – upierał się zmartwiony burmistrz.
– O wiorstę i dwieście sążni od poczty – wtrącił pocztmajster.
– Więc przynajmniej – nie drzyj się pan, śpiewaj cicho -zwrócił się burmistrz do kasjera.
– Cóż znowu tatko mówi! – oburzyła się najstarsza córka. – Jak można taki piękny śpiew nazywać darciem się?…
– Już to pan prezydent kroi na naczelnika powiatu – wtrącił ironicznie pan kasjer. – Nie ma strachu, nie ma! Jeżeli kto, to ja powinien bym na j pierwej paść ofiarą…
– I padniesz, padniesz!… – odparł burmistrz. – To największy w mieście rewolucjonista – szepnął do księdza.
Pan kasjer zadowolony publicznym uznaniem jego rewolucyjności wyprężył nogi tak, że wydawały się jeszcze cieńsze niż zwykle. Utopił wzrok w starszej pannie burmistrzównie i śpiewał półgłosem:
Już w gruzach leżą Maurów posady,
Naród ich dźwiga żelaza;
Bronią się jeszcze twierdze Grenady,
Ale w Grenadzie zaraza.
Broni się jeszcze z wież Alpuhary
Almanzor z garstką rycerzy…
– Prześliczne! – zawołały panny chórem, patrząc na wywrócone oczy pana kasjera.
– Co to jest? – spytał niespokojnie pan burmistrz.
– Mickiewicz! – odpowiedział pan kasjer.
– Mic-kie-wicz?… Przepraszam państwa, ale – wychodzę! Ja -mówił pan burmistrz bijąc się w piersi – ja zbyt wiele chcę zrobić dla kraju, ażebym miał ginąć za wiersze.
– Cóż pan widzisz złego w tej piosence? – zapytał niecierpliwie proboszcz.
– Co?… jegomość tak dobrze wie o tym jak ja! – odparł pan burmistrz. – A nuta?… Nuta, panie, jest taka, że gdyby mi ją zagrała kiedy kapela wojskowa, pierwszy, panie, wyszedłbym na rynek w czerwonej konfederatce. Tak! Niechby mnie zastrzelili, porąbali, roztratowali…
– Czyś zwariował, Franiu! – krzyknęła pani burmistrzowa.
– Taki jestem! – wołał zaperzony prezydent. – W razie, czego Boże nie dopuść, wojny wszystkie tutejsze zuchy wlezą w kąt, ale ja pokażę, co umiem.
– Franiu! tobie się w głowie przewraca – mitygowała go żona.
– Jestem zupełnie przytomny – rzucał się pan burmistrz – ale chcę, żeby tu wszyscy wiedzieli, do czego dojdzie, jeżeli mnie podrażnicie! Jestem jak bomba, co dopóki leży spokojnie, można ją nogą kopać, ale rzuć iskrę… Chryste, ratuj!…
Mówiąc tak podniesionym głosem, pan burmistrz kręcił się jak bąk między krzesłami. O ile sobie jednak przypominam, jego niebezpieczne męstwo nie robiło wrażenia. Ksiądz proboszcz machał koło ucha ręką, a pan kasjer niedbale brząkał na gitarze w takt wykrzykników pana burmistrza. Tylko moja matka życzliwie kiwała głową, a spłakana pani majorowa wśród powodzi jego słów zdawała się zasypiać.
– No, moi państwo – odezwał się pan pocztmajster – czas do domu. Już dziesiąta.
– Czy być może? – zdziwił się pan kasjer, któremu, ile razy śpiewał, czas wydawał się za krótki.
Jakby w odpowiedzi, zegar wykukał dziesiątą. Panie były przestraszone tak późną godziną i wszyscy zabrali się do wyjścia.
Gdy niańka włożywszy mnie do łóżka zagasiła świecę, zobaczyłem po raz drugi, jakby na jawie, całe wieczorne zebranie: ruchliwą figurkę pana burmistrza i żółte wstążki u czepka pani majorowej, i pana pocztmajstra, i pana sekretarza, i wszystkie panny. Goście kręcili się gorączkowo, rozprawiali, śpiewali, pan burmistrz straszył ich swoją odwagą, pan kasjer grał na gitarze, zupełnie jak w rzeczywistości. Ta tylko była różnica, iż między .zgromadzonymi widziałem jakiś cień, niby owego człowieka, którego na próżno pan sekretarz szukał za oknem. Chciałem go wskazać matce, ale nie mogłem podnieść ręki. Cień tymczasem snuł się po pokoju, cichy, nieujęty i dla nikogo oprócz mnie niewidzialny.
Potem wszystko znikło, a gdym otworzył oczy, zobaczyłem przed kominem Łukaszowę, która śmiejąc się do mnie bezzębnymi ustami, mówiła: .
– Oho! już ci się chce zbytków…
To był ranek. Anim się spostrzegł, żem już przespał noc po zabawie.
* * *
W połowie marca przypadały moje urodziny, od których zacząłem ósmy rok. Na kilka dni przedtem pan Stachurski, szewc, brał mi miarę na pierwsze buty. I właśnie kiedym zdjął trzewik dla poddania się tej operacji, zajechała przed nasz dom pocztowa bryczka i wysiadł z niej jakiś młody człowiek z listem do mamy od brata.
Nazwiska jego nie wiem do dziś dnia, ale na imię mu było Leon. Był to chłopiec może dwudziestoletni, śliczny jak obraz, wesoły i nadzwyczaj lgnący do ludzi. Mamę od razu pocałował w obie ręce i tyle nagadał jej wiadomości o bracie, że go prosiła, ażeby u nas zamieszkał na kilka dni. Jednocześnie, nim pan Stachurski zdążył mi wziąć miarę na buty, młody człowiek zaprzyjaźnił się z nim tak serdecznie, że nawet obiecał go odwiedzić w warsztacie. Potem sprowadził się do pokoiku na górę i w ciągu kilku minut chyba oczarował Łukaszowę, która za nim wniosła walizkę, bo niańka całe popołudnie mówiła tylko o nim. Panu Dobrzańskiemu, który przyszedł na lekcją, dał jakieś niesłychane cygaro, mnie na poczekaniu wystrugał wiatrak, a mamie powiedział sekret gotowania w domu piwa.
Po obiedzie wyszedł na miasteczko i wrócił późno wieczór. Toż samo robił przez cały czas swego pobytu. Widywaliśmy go rzadko i krótko, lecz mimo to tyle wszystkim robił usług, żeśmy przepadali za nim. Tylko mama miała mu trochę za złe, że wdaje się za pan-brat z panem Stachurskim, szewcem, panem Grochowskim, stolarzem, i panem Władzińskim, wędliniarzem. Ale pan Dobrzański wytłomaczył jej, że jeżeli ów młody człowiek przyjechał tu na zwiady – czy nie da się założyć w mieście sklep z korzeniami?… – to musi sobie skarbić przyjaźń nawet ludzi prostych.
Zdziwienie mamy jednak bardziej wzrosło, gdy zeszli się do nas na wieczór goście w dzień moich urodzin; okazało się bowiem, że pan Leon zna wszystkich. Już pan burmistrz obiecał go protegować, gdyby sklep założył, a pan pocztmajster miał mu nawet wynająć parę pokoików w swoim domu. Z sekretarzem magistratu i sekretarzem poczty pan Leon tykał się, obie wnuczki pani majorowej rumieniły się, gdy do nich mówił, a tylko z panem kasjerem jakoś krzywo patrzyli na siebie.
Tańców u nas tego dnia nie było, ale pan kasjer miał gitarę i jak zwykle śpiewał przy niej. Któraś z panien zapytała pana Leona, czy on śpiewać umie. Grzeczny młody człowiek natychmiast wziął do rąk instrument, ale zaśpiewał na tak smutną nutę, że pan burmistrz uciekł przy pierwszych słowach i już się nie pokazał, wszystkie panie popłakały się, a pan kasjer pobladł ze złości.
Na drugi dzień rano pan Leon wyjechał mówiąc mamie, że musi być jeszcze w innych miasteczkach w celu wyszukania najlepszego punktu na swój sklep.
W końcu kwietnia, jakoś w sobotę, zajechał do nas pan Leon po raz drugi. Mamie przywiózł list od brata i książkę kucharską, panu Dobrzańskiemu paczkę tabaki, a mnie – śliczny pałasz blaszany. Opowiadał, że pewno w tych czasach skończy interes ze sklepem, lecz że musi dokładniej rozejrzeć się w miejscowości. Potem wybiegł na miasto przywitać się ze znajomymi i wrócił do domu w nocy.
Nazajutrz, w niedzielę, poszliśmy na sumę. Siedziałem z matką przed wielkim ołtarzem, obok państwa burmistrzów i pani majorowej , a o kilka kroków od nas stał kasjer modląc się z książki.
Nabożeństwo już się skończyło i mieliśmy wychodzić, gdy nagle ze środka kościoła wysunęli się na przód zebranego ludu pan Stachurski, szewc, pan Grochowski, stolarz, i pan Władziński, wędliniarz, a wraz z nimi ich czeladzie i chłopcy tudzież sekretarz z poczty i sekretarz magistratu. Gdy zaś ksiądz proboszcz udzielił błogosławieństwa, pan Stachurski dał organiście jakiś znak. Zrobiło się cicho i…
…Nie pamiętam, co się stało dalej, ponieważ skutkiem doku i gorąca tak osłabłem, że mama wyniosła mnie z kościoła do mieszkania księdza proboszcza. Zastaliśmy tam pana kasjera, który biegał po pokojach targając sobie włosy i przysięgając, że on temu nie winien. Prosił też mamę, ażeby w razie czego świadczyła, jako on pierwszy wybiegł z kościoła.
W domu czekał na nas pan Leon. Gdy mu mama opowiedziała o tym, co zaszło w kościele, był bardzo zdziwiony. Odparł jednak, że podobne wypadki trafiają się wszędzie, same z siebie, a potem dodał, że zaraz po obiedzie musi jechać. Pragnął bowiem wstąpić do kilku innych miasteczek celem dokładniejszego zbadania, w którym z nich jego sklep może mieć najwięcej widoków.
Niezwykłe zachowanie się pana kasjera na plebani na jakiś czas zachwiało jego reputacją, tym bardziej że niepospolity ten człowiek od owego dnia zarzucił swoją amarantową czapkę i wrócił do urzędowego fraka z żony mi guzikami. Szczęściem trwało to niedługo. Pan burmistrz bowiem, skombinowawszy w umyśle wiele szczegółów, zawnioskował, że wypadek w kościele był -dziełem kasjera, który jest tym niebezpieczniejszy dla ogólnego spokoju, że wybornie udaje niewiniątko. Sąd ten znalazł wiarę w miasteczku, gdyż pan kasjer zaczął znowu robić poważne miny, a panowie Stachurski, Grochowski i Władziński odzywali się o nim lekceważąco w miejscach publicznych. Było widoczne, że agitator ten, chcąc zabezpieczyć się od podejrzeń, wydal podwładnym swoim stosowną instrukcję.
Zresztą fakt, na który sam patrzyłem, świetnie usprawiedliwił opinią ogółu.
Pewnego dnia prosiła mama pana Dobrzańskiego, ażeby poszedł ze mną do miasteczka i kupił papieru, paczkę piór i ołówek. Idąc tam zauważyliśmy na rynku tłum terminatorów, Żydków i starszych mieszczan, żywo rozprawiających. Nie opodal od nich, tuz przy magistracie, stal pan kasjer.
Załatwiwszy sprawunek mieliśmy już wracać do domu, gdy nagle rozległa się wrzawa na rynku. Wybiegłem przed sklep i zobaczyłem starego, wysokiego człowieka, który wychodził z piekarni z chlebem pod pachą. Tłum wyrostków zabiegł mu drogę i krzycząc począł rzucać bryłami. Przez chwilę napadnięty stał bez ruchu; gdy go jednak uderzyło parę kamieni i spadla mu czapka, upuścił chleb na ziemię i począł uciekać. Widok jego białej jak mleko głowy i sztywnych ruchów bolesne zrobił na mnie wrażenie. Przyszły mi na myśl owe męczące sny, w których wyobrażałem sobie, że mnie także ktoś goni i że nie mogę uciekać.
W tej chwili usłyszałem za sobą głuchy okrzyk. To pan Dobrzański wyszedł ze sklepu i żółty, z szeroko otwartymi oczyma, patrzył w stronę ściganego.
Krzyk ucichnął, zdyszany tłum wrócił na rynek, a pan Dobrzański jeszcze stał patrząc przed siebie martwymi oczyma. Teraz spostrzegł go pan kasjer i począł iść ku nam. Z jego twarzy biło takie zadowolenie, że na ten widok zapomniałem o skrzywdzonym człowieku.
– Dzień dobry, panie Dobrzański!… Udało nam się, nieprawda? – rzekł cicho pan kasjer. Nauczyciel milczał.
– To ja zrobiłem – szeptał kasjer stukając się palcem w wykrochmaloną koszulę – ja!… Tak należy karać zdrajców.
– To pan zrobiłeś?… – odezwał się głucho mój nauczyciel.
– Ja!… Będą teraz wiedzieli – dodał – kto tu znaczy… Stary podniósł z ziemi papier i laskę i zabierając się do powrotu rzekł szczególnym tonem:
– O, toś pan dużo zwojował!… A potem szepnął do siebie:
– Nie może być inaczej.
Odprowadziwszy mnie przed nasz dom pan Dobrzański oddał mi papier i wrócił do siebie. Gdym opowiedział matce, co się stało, pokiwała smutnie głową i rzekła:
– Straszne to nieszczęście; niech Bóg wszystkich od niego zachowa!…
Dopiero Łukaszowa objaśniła mnie, że to tak wyszczuto złego człowieka, który mieszka w chacie za naszymi polami.
Zauważyłem, że od tej pory mój nauczyciel zrobił się posępniejszy i bardziej roztargniony przy lekcjach i że często z goryczą odzywał się do matki o panu kasjerze. Raz nawet, gdy wobec pana Dobrzańskiego pan burmistrz wychwalał kasjera nazywając go polityczną głową i 'niebezpiecznym agitatorem, stary nauczyciel uderzywszy pięścią w stół krzyknął z gniewem:
– A ja panu mówię, że to głupiec!…
– Kto? – zapytał zdumiony pan burmistrz.
– Ten pański kasjer.
– Ten wielki patriota?
– Wielki cymbał!
– Poruszył całe miasto!… – mówił zaperzony pan burmistrz.
– Dyrektor kocich muzyk – odparł pan Dobrzański.
– On nam wszystkim może narobić nieszczęścia – ciągnął pan burmistrz.
– Powiedz mu, pan prezydent, niech nie robi, bo inaczej kijem go wygrzmocę, ja, stary! – rzekł trzęsąc się z gniewu nauczyciel.
Pan burmistrz oniemiał i pilnie patrzył na moją matkę, czy ona nie zechce ująć się za kasjerem. Ale matka kiwała głową, zapewne z żalu nad zaślepieniem nauczyciela, który nie umiał ocenić nadzwyczajnego patrioty.
Anim spostrzegł, jak w duszy zarysował mi się niejasny obraz człowieka z chaty za polami. Niechętne wzmianki Łukaszowej, obawy pana burmistrza, czy kto nie podsłuchuje pod oknem, gonitwa na rynku, a nade wszystko dziwne zachowanie się pana Dobrzańskiego i milczenie mojej matki, wszystko to nasuwało mi tysiące pytań. Kim jest i co robi ten człowiek, z którym postępują jak z niebezpiecznym zwierzęciem? Jeżeli wolno chłopcom rzucać za nim kamieniami, więc musi to być zły człowiek, a więc dlaczego starsi nie oddali go do więzienia?
Im częściej myślałem o nim, tym silniej ważyły się we mnie dwa uczucia – strachu i ciekawości, sprawiając mi wielką mękę. Toteż ile razy miałem trochę wolnego czasu, przypasawszy swój pałasz wykradałem się w kierunku odludnej chaty. Co prawda, z początku nawet nie marzyłem, aby dojść do niej zbyt blisko; niemniej coś mnie ciągnęło w tamtą stronę. Przełaziłem płoty naszego ogrodu, docierałem do olszyny, później przechodziłem bagno, wreszcie błądziłem już po krzakach przylegających do chaty. Niekiedy spostrzegłszy, jak blisko jestem złego człowieka, a jak daleko od domu, drętwiałem z przerażenia – i uciekałem w stronę miasteczka, do ludzi. Stopniowo jednak oswoiłem się z nową miejscowością i czułem coraz większą ciekawość obejrzenia chaty.
Z każdym dniem poznawałem ją lepiej. Stała ona w dzikiej okolicy, o paręset kroków od bocznej drogi kreto biegnącej przez pola. Otaczały ją krzaki gęste i wysokie, pełne ptaków i gniazd, tudzież głębokie i zarośnięte wąwozy o ścianach stromych i poszarpanych. Częstokroć nad głową zaszumiało mi stado kuropatw albo spod nóg wyrywał się zając. W wilgotnych zaklęsłościach spotykałem węże, a w ścianach wąwozów ciemne otwory jam lisich. Krążąc w pewnej odległości od chaty obszedłem ją naokoło. W jednym miejscu uderzył mnie cichy, lecz ciągły szelest; z bijącym sercem podkradłem się bliżej i ujrzałem strumień wody prędko biegnący po łożysku z wapiennych kamyków.
Bałem się, alem postąpił jeszcze kilkadziesiąt kroków. Ściany wąwozu zniżały się w tym miejscu, wreszcie znikły. Dotarłem do małego zagłębienia, skąd wypływał strumień kipiący jak woda w garnku. Rosła tu dziewanna wyższa ode mnie. Ścisnąłem pałasz mocno, postanowiwszy uciekać za najmniejszym szmerem – i zanurzyłem się między badyle. Po małej chwilce dziewanna zmalała; podniosłem głowę i zobaczyłem chatę. Stała na opoczystym wzgórku oblana ciepłymi potokami słońca; przed nią leżało mnóstwo zaczętych i dokończonych koszów, między którymi przechadzał się kulawy bocian. Ze ścian od dawna opadło wapno, szczeliny między deskami były zamazane kruszącą się gliną, okienka w niektórych miejscach zamiast szyb zasłonięte były pęcherzem.
Na sczerniałych ze starości drzwiach bielił się jakiś wyraz napisany dużymi literami i nieco zalany. Wpatrzyłem się uważniej i przeczytałem:
SZPIEG
W tej chwili bocian spostrzegłszy mnie opuścił ku ziemi skrzydła i gniewnie zasyczał. Rzuciłem się bez pamięci w tył i po kilkominutowym biegu znalazłem się wśród dobrze znanych krzaków. Niebawem wróciłem do domu nie chwaląc się przed nikim, gdziem był i com widział. Zaprzestałem nawet chodzić w tamtą stronę.
Upłynęło półtora roku i nadeszła zima, krótsza niż zwykle, lecz ciężka. W listopadzie chwyciły tęgie mrozy, a w grudniu spadły tak duże śniegi, że dokoła naszego domu utworzył się biały wał. Wałek niekiedy do południa pracował nad rozkopywaniem drogi.
Pewnego dnia zerwała się straszna zawiejka. Pan Dobrzański ani z rana, ani po południu nie był na lekcji i od nas nikt nie chodził do miasteczka. Wicher jęczał we wszystkich kątach domu, miałki śnieg zasypywał ogień w kuchni, powietrze było pełne białych tumanów. Około czwartej spadła na ziemię ciemność, wyło jeszcze żałośniej, śnieg bił w okna jeszcze gwałtowniej. Czasami wszystko milkło, ginęły tumany w powietrzu, rozsuwały się obłoki na niebie, a wtedy można było widzieć, że śnieg zasypał już płoty.
W jednej z takich chwil wyglądałem przez okna wychodzące na ulicę i nagle – zobaczyłem za szybą jakiś przedmiot. Wytężyłem wzrok. Na ławce, tuż pod oknem, siedział człowiek ze zwieszoną głową. Był ubielony śniegiem, który na wierzchu czapki i na ramionach skupił się w małe stożki.
Serce ścisnęło mi się na ten widok. Pobiegłem do kuchni i dałem znać mamie, że pod naszą ścianą śnieg zasypuje podróżnego. Matka z początku nie wierzyła mi, lecz wyjrzawszy oknem wysłała czym prędzej Walka, ażeby sprowadził biedaka do kuchni.
– Może on już zmarzł?… – pytałem niespokojnie, trzymając się fałdów matczynej sukni.
Po kilku minutach w sieni rozległy się stąpania, szelest, jakby się kto otrzepywał. Do kuchni wszedł Walek z podróżnym.
Byt to ogromny człowiek w krótkim łatanym kożuszku i wysokich butach. Gdy zdjął czapkę, ukazały się włosy białe jak mleko. Z wolna postąpił na środek kuchni i stał milcząc.
Gospodyni rzuciła na komin łuczywo. Płomień buchnął silniej i oświetlił twarz podróżnego. W tej chwili matka moja cofnęła się ku drzwiom jadalnego pokoju, a stara Lukaszowa pilniej przypatrzywszy się gościowi mruknęła z gniewem:
– Brakowało go tu… Jeszcze na nas nieszczęście sprowadzi – przeklęty!…
Teraz i ja go poznałem. To był on, postrach i przedmiot nienawiści całego miasteczka, człowiek z samotnej chaty.
Przybysz spostrzegł, co się koło niego dzieje, i odezwał się cichym głosem do matki:
– Niech się pani nie gniewa, żem usiadł po domem. Ale burza tak mnie zmęczyła, żem nie mógł iść dalej. Skostniałem z zimna…
Było coś żałosnego w usprawiedliwianiu się człowieka, że w podobnym czasie usiadł pod domem.
Matka patrzyła jakby rozmyślając. Nagle rzekła do kucharki głosem dziwnie twardym:
– Niech Katarzyna da panu gorącego mleka. Gość wciąż stał i patrzył na matkę niebieskimi, łagodnymi oczyma.
– Prędzej! – z gniewem powtórzyła matka widząc, że nie spełniają jej rozkazu.
Mleko stało już ugotowane na kominie. Kucharka zdjęła z półki stary garnczek i z taką niechęcią nalała, że wychlapało się na podłogę.
– Podajcie tam, Łukaszowa – rzekła do niańki.
– Bo ja chcę! – odparła niańka. – Niech poda Walek…
– Bo ja głupi! – mruknął parobek.
– Podaj, Walek! – odezwała się moja mama.
– Taki to z ciebie i chłop, co się boisz – wstydziła go niańka. Chłop powoli wziął do rąk garnczek i postawiwszy go na ławce rzekł do przybyłego:
– Namcie ta…
Potem odszedł w najdalszy kąt kuchni i zachmurzony usiadł na pieńku.
Śnieg wciąż bił w okna, a na kominie, pod wpływem zawiei, chwilami przygasał ogień.
Stary człowiek zatoczył się ku ławce i począł pić gorące mleko. Matka ze mną cofnęła się do jadalnego pokoju, a za nami Łukaszowa szepcząc:
– Cóż on tu chce nocować?… Przecie chyba pani nie wypędzi dla niego nawet psa z budy na taki czas, a ludzie pod jednym dachem spać z nim nie będą.
Taki człowiek – dodała po pauzie niańka – na kogo spojrzy, to mu nieszczęście sprowadzi. Nawet drzewo usycha, kiedy on dotknie go ręką. Bóg go przeklął, a ludzie rady na to nie znajdą nijakiej…
Matka skrzyżowawszy ręce chodziła po pokoju wzburzona. Z kuchni dolatywało trzeszczenie palącego się drzewa i mlaskanie ust starego człowieka, który dmuchał w garnczek i chciwie pił.
Wtem z ulicy do pokoju wpadł jakiś blask i jednocześnie usłyszeliśmy głośne wołanie:
– Ho! ho! bywajcie!…
– To mój chłopiec – odezwał się stary człowiek w kuchni. Wałek wybiegł na dziedziniec i po krótkiej rozmowie sprowadził nowego gościa. Przybysz trzymał w ręku zapaloną latarnią i od stóp do głów był zaśnieżony. Gdy się otrząsnął nieludzkim ruchem, spostrzegłem, że miał włosy podobne do kudłów, które mu zasłaniały czoło i część twarzy, i że za odzież służyły mu straszne łachmany. Nigdy nie widziałem takiego zbioru szmat owiązanych powrozami w pasie i na nogach.
– Gadałem, że was zasypało – rzekł obdarty chłopiec do starca i zaśmiał się grubym głosem.
– Nie znasz ty go, Walek, co on za jeden?… – szepnęła kucharka, ze wstrętem patrząc na nowego gościa.
– Co nie mam znać? Wszyscy wiedzą, że łapał psy w mieście – odparł półgłosem nasz parobek.
Stary człowiek począł w miejscu dreptać nogami, widocznie gotując się do odejścia. Potem złożywszy ręce na piersiach schylił głowę i rzekł:
– Pokornie dziękuję…
Przez chwilę czekał na odpowiedź, potem drugi raz schylił głowę i dodał stłumionym głosem:
– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus…
Nikt nie odpowiedział.
Stojąc za progiem, jeszcze raz obejrzał się i – zniknął w ciemnej sieni, a za nim jego chłopiec.
W kuchni było tak cicho, jak gdyby wszyscy wstrzymali oddech, ażeby odchodzący nie usłyszał ludzkiego głosu.
Gdy blask latarni wpadł przez okno pokoju, matka weszła do kuchni i wskazując na garnczek, z którego pił stary gość, rzekła do Walka:
– Wyrzuć to!
Chłop ostrożnie wyniósł garnczek na podwórze i cisnął nim tak, że skorupy zadźwięczały aż pod oborą.
Na ulicy jeszcze majaczyło chwiejąc się rudawe światło latarni. Mnie płacz ściskał za gardło, a wicher na dworze tak jęczał, tak zawodził, tak dobijał się do naszych okien, jak gdyby chciał coś powiedzieć, lecz – nie mogąc – rozlewał się w żałosnym wyciu. „Co się to dzieje. Boże!…” – myślałem nie mogąc opędzić się przed widmem starca, którego łagodne oczy patrzyły na mnie z wyrzutem. Zdawało mi się, że widzę go, jak wsunąwszy ręce w rękawy, przez pole, na którym znikła droga, idzie niepewnym krokiem, wygnany na śnieżycę. A ten jego towarzysz w łachmanach!…
W kilka godzin później, gdym zmówił pacierz i „Zdrowaś Maria” na intencją podróżnych, których zaskoczyła burza, zapytałem matki:
– Prawda, mamo, że jeżeli podróżnych spotka zawieja, a oni modlą się, wtedy Bóg zsyła anioła, który im pokazuje drogę?
– Prawda, moje dziecko.
– Anioł idzie przed końmi i one same trafiają do domu, bez furmana?
– Tak, moje dziecko.
– A gdyby ten stary człowiek zgubił drogę i modlił się, czy jemu Pan Bóg już nie zesłałby anioła?
– Bóg jest miłosierny, moje dziecko, i nad najlichszym stworzeniem rozciąga swoją opiekę.
Położyłem się spokojniejszy i już bez trwogi przysłuchiwałem się zgiełkowi burzy. Zdawało mi się, że Bóg tej nocy nie śpi, lecz schylony nad zawiejką od czasu do czasu odgarnia kłęby śnieżycy patrząc, czy gdzie w polu nie błąka się podróżny, aby mu zesłać anioła. Byłem nawet pewny, że kiedy niekiedy nad szumem wichru, skrzypieniem drzew i klekotem wstrząsanych okiennic słyszę potężny głos mówiący:
– Wstawaj, anioł!…
Potem na chwilę robiła się cisza.
Nic nie będzie staremu człowiekowi – rzekłem do siebie i twardo usnąłem.
* * *
Nowy rok zaczął się bardzo dobrze. Pan Dobrzański pierwszy raz dał mi cenzurę, na pięknym papierze ozdobionym girlandą, gdzie wypisał wszystkie stopnie celujące, sprawowanie wzorowe i promocją do klasy wstępnej. Za to mama kazała mi zrobić sanki.
Były to malutkie saneczki, ale jakąż wielką miałem z nich uciechę! Zaraz za budynkami znajdował się pagórek. Na jego szczycie stawiałem sanki, siadałem na nie i – jazda w dół… W połowie wzgórza tylko wiatr świstał mi koło uszu, a potem jechałem już tak prędko, że pędem wydostawałem się aż na otwarte pole. Za pierwszym razem poszło mi dobrze, za drugim -nie wiem, co się stało, lecz zacząwszy jechać na sankach nagle uczułem, że jadę na głowie, znowu na sankach, znowu na głowie, i tak aż na dół, gdzie dopiero puściłem sanki, które uciekły w pole, a ja po pas ugrzązłem w śniegu. W ogóle, w początkach, sanki równie często jeździły na mnie, jak ja na nich; lecz później nauczyłem się nimi tak doskonale kierować, żem nieraz prosił mamę, ażeby ze mną siadła, to ją przewiozę. Ale mama nie miała czasu.
Pewnego dnia, gdym się ślizgał, przyszła na wzgórze niańka. Schwyciwszy ją za kark chciałem gwałtem babinę wpakować na sanki i zjechać na dół. Ale Łukaszowa odepchnęła mnie niecierpliwie i rzekła:
– O, zawsze d te zbytki w głowie! Ustatkowałbyś się choć dzisiaj.
– Albo co? – spytałem zdziwiony jej tonem.
– Dali znać, że jest wojna – odparła niańka.
– Wojna?… – powtórzyłem za nią – wojna?… Zarzuciłem sanki na plecy i poszedłem do domu. Wyraz
dopiero co usłyszany zawsze oznaczał dla mnie coś bardzo
odległego i dawnego. Lecz w tej chwili nabrał jakiejś nowej treści,
której zgoła nie pojmowałem. Przechodząc około stodoły zauważyłem, że parobcy nie młócą
żyta, lecz rozmawiają o wojnie. Utkwiło mi nawet w pamięci
zdanie Walka:
– Komu Pan Jezus miłosierny naznaczył śmierć, umrze i tak -a komu życie, temu i wojna nie da rady.
W kuchni kucharka wzdychając tłomaczyła dziewkom, że dla niej wojna nie nowina, bo już od kilku lat widuje na niebie krwiste słupy i ogniste rózgi.
– Znam ja się na tym! – mówiła gospodyni. – Służyłam za dziewkę u gminnego w miasteczku, u Macieja, co to w dwunastym roku chodził z Francuzem. Ten ci się nam naopowiadał, niby Maciej… Mówię wam, nieraz stało drugiego wojska jak lasu, a przyszedł Francuz, ino się zamajtnął i już nie ma tamtych. Leżeli, gadał Maciej, jak snopy, kiedy się wóz wywróci.
– Jezu! Jezu! – szepnęła jedna z dziewcząt.
– I już się nie podnieśli, kiedy tak leżeli? – spytała Łukaszowa.
– Jakże się mieli podnosić, kiedy byli poprzetrącani? – odparła kucharka.
Niańka westchnęła.
– Dużo ludzi zmarniało bez te wojny! – rzekła.
– A tera musi zepsuje się najwięcej – zakonkludowała kucharka. – Maciej powiadał, że – jak Francuz idzie sam, to jest cała bieda, ale jak idzie z naszymi, to jest dwie biedy.
W saloniku byli goście. Przez uchylone drzwi sypialni zobaczyłem pana Dobrzańskiego, pana burmistrza i księdza proboszcza. Byli zajęci gwałtowną rozprawą, i właśnie zagniewany pan burmistrz wołał:
– Głupstwo jest porywać się z takimi siłami… Gdybyśmy mieli choć ze sto tysięcy wojska, sam poszedłbym pierwszy… Ale tak…
– No, Francuzi znajdą więcej – wtrącił proboszcz.
– Znajdą dla siebie, nie dla nas… Pan Dobrzański śmiał się.
– Ja wiedziałem – rzekł trzęsąc ręką – że pan prezydent jesteś czerwony – przy krupniku. Ale w razie wojny będziesz miał tylko czerwony kołnierz…
– Co mi pan tu pleciesz? – wrzasnął prezydent uderzając w stół obu rękami. – Chyba zwariowaliby Francuzi, gdyby nam chcieli pomagać.
– Pan jużeś zwariował… – uśmiechnął się nauczyciel. Przez chwilę patrzyli na siebie jak dwa koguty. Burmistrz był pąsowy, nauczyciel z trudnością chwytał oddech.
– Za pozwoleniem! – wtrącił proboszcz stając między nimi. -Panie Dobrzański – uspokój się. Panie prezydencie – a co mówi rok pięćdziesiąty dziewiąty i Włochy?…
– Włochy leżą przy Francji – odparł burmistrz – znam przecie jeografią.
– A my leżymy na sercu Francji! – krzyknął nauczyciel.
– A pan przy żołądku Francji – mruknął burmistrz. Nauczyciel rzucił się naprzód.
– Co mi ten… tu… jakiś… burmistrzyna puszcza finfy pod nos?
– Niech ksiądz proboszcz powie temu bakałarzynie… – sapał cofając się prezydent.
– Jarmarki otrębywać na gościńcu, a nie gadać o polityce!… -wolał nauczyciel. Prezydent rozkrzyżował ręce.
– Jak Boga kocham, tak wyzwę abecadlarza na pojedynek! -krzyknął.
– Dobrze! – pochwycił nauczyciel – przypomnę sobie fechtunek na burmistrzowskiej skórze…
W tej chwili ksiądz proboszcz i dotychczas milcząca mama moja pochwycili ich.
– A, panie prezydencie!…
– A, panie Dobrzański!…
– Zarąbię!… – rzucał się nauczyciel.
– Zobaczymy!… – groził burmistrz.
– W takiej chwili niezgoda!… panowie!… – błagała ich mama.
– Nie ma zgody z awanturnikami!… – mówił burmistrz szukając czapki.
– Takich wymieciemy najpierwej!… – odpowiedział nauczyciel zabierając się do wyjścia.
– A wy, stare dzieciaki!… – huknął proboszcz podnosząc pięści. – Warchoły!… Sejmikowicze!… Jeżeli w każdym domu naszego kraju jest choćby jeden taki jak wy, to was nie tylko Francuz, ale Pan Bóg nie ocali, bo się sami pomordujecie.
Przeciwnicy zaczęli spoglądać na siebie bokiem.
– Nie moja wina, że pan Dobrzański nie panuje nad sobą -ofuknął burmistrz.
– Z prezydentem zawsze tak kończą się dysputy – odparł nauczyciel. – Zamiast chłodno badać sytuacją, unosi się…
Dla otarcia potu z czoła wydobył kraciastą chustkę, a potem machinalnie tabakierkę.
– Każdy pogląd ma w sobie coś prawdy i coś fałszu, i dlatego ludzie spierają się – mówił proboszcz. – Ale niesłychana rzecz, ażeby w takich czasach różnica zdań prowadziła do nienawiści i zemsty… .
– Ja mściwy nie jestem, mnie wszyscy z tego znają – rzekł burmistrz.
– A ja w takiej chwili nie chcę niezgody – odparł nauczyciel i zażył tabaki.
– No, więc podajcie sobie, panowie, ręce i – razem!… Złe czy dobre – razem!…
– Moi drodzy! – wtrąciła matka, gwałtem zbliżając dłoń burmistrza do tabakierki nauczyciela.
– Niech i tak będzie! – mruknął nauczyciel i podawszy burmistrzowi jeden palec poczęstował go tabaką.
– Każdy zostanie przy swoim zdaniu – dodał burmistrz i dla ceremonii posypał sobie tabaką górną wargę.
– A Francuzi przyjdą! – bąknął pod nosem nauczyciel.
– Na guwernerów – dodał burmistrz.
Wychyliłem się przez drzwi tak, że mama mnie zobaczyła. Szybko wbiegła do sypialni i popychając mnie ku drzwiom szepnęła:
– Czego tu stoisz?… idź mi zaraz na drugą stronę.
– Ja pójdę na wojnę! – mruknąłem stąpając wielkimi krokami.
Zapomniałem już o sankach i ślizgawce, lecz wydobywszy zza szafy mój pałasz kazałem przynieść z kuchni osełkę i zacząłem go ostrzyć. Opanował mnie tak wojowniczy nastrój, że gdy Łukaszowa ośmieliła się zażartować z mego uzbrojenia, palnąłem starowinę żelazem po ręku, aż jej wyskoczył siniak.
Zrobił się krzyk, wbiegła mama… W rezultacie musiałem niańkę przeprosić i długi czas klęczy ć pod piecem.
Przez kilka dni kipiało w miasteczku. Przyjezdni opowiadali o wojskach, które gdzieś daleko od nas chodzą po kraju; panie szyły bieliznę, starsi panowie radzili, a młodzi znikali. Podział się gdzieś sekretarz z poczty z dwoma synami pana Stachurskiego, szewca; później sekretarz magistratu z siostrzeńcem pana Władzińskiego, wędliniarza; nareszcie znikł sam pan Grochowski, stolarz, ze swoim czeladnikiem. Chałupkę, w której miał warsztat, zamknęli sąsiedzi, i stała pustką przez parę lat, aż w niej zamieszkał nowy dziedzic. Pan Grochowski i jego czeladnik już nie wrócili.
Gdy mama rozmawiając z panem Dobrzańskim utyskiwała, że tyle młodzieży marnuje się na zimnie i słocie, nauczyciel wzdychał, ale wnet odpowiadał z uśmiechem:
– To tylko do wiosny… Na wiosnę Francuz przyjdzie… Byle wytrwać!…
I na ściennym kalendarzu rachował, ile jeszcze dni do porównania wiosennego, ile do Wielkiej Nocy, a ile do maja.
– W maju sami się nie poznamy! – mówił.
Co do mnie, wybierałem się za innymi. Wystrugałem sobie łuk, pukawkę i wyostrzyłem pałasz tak, że wióry krajał. Miałem pełną głowę wojny i tylko wypadek wstrzymał mnie od opuszczenia domu.
Raz śniło mi się, że widzę długie szeregi żołnierzy w niebieskich frakach, białych spodniach i szkopkach na głowie. Każdy miał w lewej ręce karabin, za plecami pałasz, ceglaste rumieńce na twarzy białej jak kreda i szeroko rozwarte oczy. Wszyscy byli osadzeni na deszczułkach spojonych na krzyż jak nożyczki. Ktoś nieustannie zamykał i otwierał deszczułki, a żołnierze szykowali się w kolumnę albo w szereg, sztywni, nieruchomi na swoich kółeczkach, strasznie patrzący przed siebie.
Domyśliłem się, że będzie bitwa. Lecz że oprócz mnie nie było nikogo na placu, więc schwyciłem swój pałasz, machnąłem i całe wojsko upadło na ziemię obalone. Jeszcze parę razy z wielką trudnością sformowali szereg i kolumnę, potem skrzypiące deszczułki przestały się poruszać i – leżał żołnierz obok żołnierza, z wywróconymi oczyma, z włosami zaczesanymi na skronie, błyszczący farbą, którą był pomalowany.
Wtedy przypomniałem sobie opowiadanie naszej kucharki, że dotychczas tylko Francuz robił podobne spustoszenia, i obudziłem się pełen wielkiej odwagi.
O zwykłej porze niańka, napaliwszy w piecu, zaczęła mnie ubierać. Gdy mi wciągała buty, rzekłem grubym głosem:
– Trzeba mi na noc buty wysmarować łojem, bo jutro wychodzę.
– Gdzież ty chcesz iść?
– Na wojnę.
– Cóż byś tam robił?
– Już ja będę wiedział, co robić. Baba popatrzyła mi w oczy.
– W imię Ojca i Syna!… – zawołała. – Świat się kończy czy co, że i ten fąfel gada o wojnie?
Nie powiem, ażebym się rozgniewał; czułem jednak, że teraz nie wypada mi być łagodnym. Właśnie niańka wzuwała mi drugi but, gdy ja wyrwawszy nogę kopnąłem ją w kolano i w nie dociągniętym bucie wyskoczyłem na środek pokoju wołając:
– Właśnie, że pójdę, do stu diabłów!… A jak mi jeszcze co powiecie, to wam w łeb strzelę…
Nagle staruszka objęła mię rękami i stała się rzecz, której wcale nie przewidywałem. Nogi moje znalazły się tak prędko w górze, że mi but spadł, brzuch i piersi oparły się na kolanach staruszki, a przed oczyma, zamiast drzwi, zobaczyłem podłogę. Zarazem uczułem, że niańka jedną ręką opasuje mi tułów, drugą zaczyna odpinać guziki barchanowych majtek.
Wiłem się i rzucałem, ale na próżno. Wówczas zacząłem prosić.
– No, wojujże, wyrwij się, kiedyś taki chwat!… – wołała niańka trzęsąc się ze zmęczenia. – A ty rozpustniku, ty wisielcze! … W domu i tak pełno zgryzoty, a jeszcze ten nicpoń odgraża się…
Zapłakałem ze wstydu, a wtedy baba postawiła mnie aa podłodze i ocierając łzy mówiła już łagodniej:
– Oto widzisz, jak by ci było na wojnie. Złapaliby cię i nimbyś nogą grzebnął, dostałbyś z pięćdziesiąt nahajów. Już i ja bym d wtedy nie pomogła, nawet pani.
Ostatnia uwaga zrobiła na mnie wrażenie.
– Cóż to, na wojnie biją się nahajkami? – spytałem zachmurzony.
Doznałem przykrego zdziwienia, jak gdybym nagle usiadł w miejscu, z którego usunięto krzesło. Rzucić się z moim pałaszem na cały szereg wojska potrafiłbym, ale nahajki przerażały mnie. W głębi duszy nie wierzyłem, aby to mogła być prawda;
swoją drogą, ile razy pomyślałem o wojnie, przywidywało mi się, iż ktoś chwyta mnie wpół i przewraca do góry nogami tak prędko, że nawet nie mam czasu sięgnąć po pałasz.
Ten osobliwszy pogląd na sztukę wojenną ochłodził mój heroizm. Nie wyrzekłem się wojny, ale postanowiłem iść nie prędzej, aż tyle urosnę, że mnie lada kto nie wywróci. Zrobiłem na piecu kreskę, jak mogłem dosięgnąć ręką, i mierzyłem się po kilka razy dziennie, patrząc, czy daleko do upragnionej wysokości?… I dziwna rzecz, kiedym był wesoły, tom podrastał, a gdym był smutny, tom tak malał, żem prawie tracił nadzieję dosięgnięcia miary przed przybyciem Francuzów.
„Ha! – myślałem – to i tak pójdę. Wlezę w środek i niech mnie nie dają…”
Zajęty takimi planami nie zważałem na mamę, w której usposobieniu zaszły pewne zmiany. Prawie od dnia, kiedy usłyszałem o wojnie, matka źle sypiała, pobladła. Jej energiczny głos przycichnął, coraz mniej biegała po domu, a częściej siadała na fotelu, zmęczona, i zaplótłszy palce o palce marzyła o czymś.
Listy do brata zwykle mama wysyłała przez okazją; w tych czasach zaczęła pisywać przez pocztę. Co dzień wypytywała się o bryftrygiera, a gdy nie nadchodził, wysyłała na pocztę parobka, nakazując mu, ażeby dowiedział się, czy nie ma listu.
Czasem przybywał list, ale nie zmniejszał niepokoju mamy. Odpowiadała natychmiast i znowu czekała, pytała się o bryftrygiera i wysyłała na pocztę.. Zresztą o bracie nie mówiła nic.
Jakoś przed Wielkanocą siedzieliśmy raz przy obiedzie: mama, pan Dobrzański i ja. Pamiętam, że był postny dzień, bo dali zupę piwną. Właśnie na drugą potrawę niańka przyniosła talerz pierogów z powidłami, oblanych masłem i posypanych tartą bułką, kiedy ukazał się posłaniec z poczty i oddał mamie list.
Zaczęła go czytać tak długo, iż przyszło mi na myśl, że pierogi na nic wystygną. Machinalnie wziąłem do ręki widelec, który upadł na talerz z takim hałasem, aż mnie przeszło gorąco.
Zalękniony, rzuciłem okiem na pana Dobrzańskiego, ale ten siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Spojrzałem na mamę i zdziwiłem się.
Mama była strasznie zmieniona. Zdawało się, że w jednej chwili twarz jej przybrała piaskową barwę, a oczy w głąb zapadły. Oparła głowę na jednej ręce, a w drugiej, daleko odsuniętej, trzymała list. Usta jej były zaciśnięte i blade.
Siedzieliśmy tak wszyscy troje milcząc, aż wreszcie na pierogach masło zakrzepło. Nagle mama rzuciła list na stół.
– Pan wie – rzekła do nauczyciela – że Władek poszedł? Pan Dobrzański poprawił się na krześle, spojrzał na list, ale nie odpowiedział.
Matka zaczęła mówić głosem trochę drżącym, lecz uśmiechając się chwilami:
– No, nie wiedziałam, że do tego prowadzi rozum uniwersytecki!. .. Wydaliśmy na niego dziesięć tysięcy, a ja po śmierci męża pracowałam jak sługa, byle tylko jego popchnąć wyżej. Już nawet nie pamiętam, jak wyglądają całe trzewiki, a pomimo to mam długi. Gdybym dziś umarła, młodszy zostałby chyba pastuchem.
A on, głowa domu, tymczasem poszedł na wojnę…. Nie tylko nie pytał się, ale nawet nie radził matki. Może dlatego, że wygląda na prostą babę!…
Sam zadysponował moimi pieniędzmi, swoją przyszłością i losem tego oto smarkacza, który jednej klasy nie będzie miał za co ukończyć… Cóż pan na to, panie Dobrzański?
– Nie pierwszy on i nie ostatni – szepnął nauczyciel.
– Dla mnie pierwszy i ostatni… – odparła matka podniesionym głosem. – Komu nóż wbijają w serce, ten nie pyta, czy innych spotkało to samo, ale woła – że boli!… Co mnie obchodzą inni?… Inni nie wyrastali pod moim okiem, ja nie opłakiwałam ich, kiedy szli do szkół, nie myślałam, że po całych latach tęsknoty zobaczę ich choć na starość, ażeby się już nie rozłączać…
Oparła głowę na obu rękach.
– Myślałam, że wróci i tu osiądzie. Chciałam go ożenić, oddać cały dom, sama mieszkać na górze. Oni przyjmowaliby gości, a ja, w moim starym kaftanie, z kluczami, biegałabym za gospodarstwem. Chciałam go tylko widywać choć przy obiedzie, jeżeliby nie miał gości, to wszystko… Czym nawet tego niewarta?… Czym kiedy narzekała, że tylko raz na miesiąc pisuje, a po parę lat nie przyjeżdża?… A on tak mi zapłacił!…
Zasłoniła oczy nie mogąc powstrzymać łez.
– On nawet nie wie, com ja przy nim wycierpiała – mówiła szlochając. – Urodził się na j pierwszy, a był taki duży, żem mało nie zmarła… Chorowałam dwa miesiące… A jak ssał!… Rany mi porobił na piersiach… Czasem z bólu ćmiło mi się w oczach, łzy… płynęły jak groch… Ale kiedy przyszła mamka, żal mi go było jej oddać. Bałam się, że może mnie będzie mniej kochał… No – i zgadłam!… Człowiek, kiedy wyjeżdża z karczmy, gdzie popasał, to jeszcze rzuci łaskawym okiem na szynkarza i powie mu dobre słowo… A on wyrzekł się matki, jak nic… I pomyśleć tu, że go już może nie zobaczę…
Stary nauczyciel zwrócił na matkę szkłem zaszłe oczy.
– Widzi pani – rzekł – to już takie czasy… Czasy!… Odetchnął zadyszany i mówił dalej:
– Znowu zaczerwieniła mi się blizna na piersiach i noga strasznie boli, jak zwykle na wilgoć… Dziś więcej niż kiedy nad tym cierpię… Ale co ja tu baję. Oto chciałem powiedzieć, że kiedy pani tak desperujesz po Władku, to sprowadzimy go na powrót.
Matka rzuciła się na krześle.
– Skąd?… A gdzie jest?…
– Poszukamy, znajdziemy.
– Nie zechce wrócić.
– Wróci. On nie myślał, że pani tak będziesz rozpaczać. Matka zamyśliła się, a nauczyciel mówił:
– Napiszę do znajomych, dowiem się o jego adres, i – niech najgorsze czasy przesiedzi w domu.
Nauczyciel wstał od stołu oglądając się za czapką. Matka także podniosła się i przelotnie spojrzała w okno.
– Gdzie pan idziesz? – spytała.
– Napiszę list – odparł.
W tej chwili, za oknem, poślizgując się na śniegu albo grzęznąc w błocie, z wolna wlókł się stary człowiek, którego nazywano zdrajcą. Pan Dobrzański nie widział go, ale matka spostrzegła. Drgnęły jej usta i na twarz wystąpił rumieniec.
– Cóż to, wahasz się pani? – spytał zdziwiony nauczyciel.
– Nie.
– Zatem – rzekł – powiem mu tak: matka pod błogosławieństwem nakazuje ci, ażebyś natychmiast wrócił.
– Nie.
– Więc nie pisać?…
– Owszem.
– Więc cóż pisać?… – rzucił się nauczyciel.
– Napisz pan – szepnęła łkając – że matka posyła mu swoje błogosławieństwo, o którym zapomniał…
I opuściła pokój.
Nauczyciel stał jak automat, bezmyślnie patrząc na drzwi. A gdy niańka zebrała talerze, głośno przeżegnał się i zaczął zwykłą modlitwę poobiednią:
„Dziękujemy Ci, Panie Boże, za Twe dary…”
Nagle przerwał, machnął ręką i wyszedł. Widać nie skończył modlitwy dlatego, że na obiad jedliśmy tylko zupę, a pierogi z powidłami zostały.
Tego samego wieczora zebrali się u nas państwo burmistrzowie z córkami i pani majorowa z wnuczkami, ażeby mamę rozerwać. Panie miały miny jak na pogrzebie. Potem przyszedł pan Dobrzański, podano herbatę i zaczęto rozmawiać. Panny utyskiwały, że niedługo zabraknie kawalerów, jeżeli wszyscy pójdą na wojnę, a pan prezydent rzekł:
– To jeszcze nic, bo tacy, co z wojny wracają, najskorsi są do małżeństwa. Ale będzie gorzej, jak z połowa ich wyginie… Co może zwojować garstka przeciw masie!…
– Przypomnij pan sobie Leonidasa albo Wilhelma Tella -wtrącił pochmurnie nauczyciel. Burmistrz przymrużył oczy.
– Wilhelm?… Wilhelm?… – powtarzał, na próżno usiłując przypomnieć sobie dwu wymienionych panów. Pan Dobrzański wzruszył ramionami.
– No – rzekł – nie męcz pan sobie pamięci. A co do tego, że jest ich garstka, nie może być inaczej, jeżeli wychodzą jednostki, a setki siedzą w domu. Czy na przykład nie wstyd, żeby taki basałyk jak wasz kasjer wygrzewał się tu u wszystkich pieców, kiedy inni giną?…
– Ma racją – wtrąciła majorowa. – Mój Boże! taki czerstwy mężczyzna…
– Dajcie pokój kasjerowi – odezwał się pan burmistrz. – On pójdzie, on nie wytrzyma, ale jako człowiek punktualny, musi pierwej odrobić biurowe zaległości.
Lecz było już za późno, bo panny naradzały się w kącie i o iłem zmiarkował, coś przeciw kasjerowi wymyśliły.
Od tej pory pan kasjer stał się prawdziwym męczennikiem. Każda panna, którą spotkał, zapytywała go:
– Pan jeszcze tutaj?
A prócz tego co kilka dni posyłały mu zajęczą skórkę albo kądziel.
Po każdym takim prezencie pan kasjer przybiegał do nas, siadał naprzeciw lustra i poprawiając wysoki kołnierzyk narzekał przed mamą:
– Głupie te panny i fałszywe – mówił. – Niby to chcą, żebym wyszedł, a każda aż piszczy, żebym się z nią ożenił… Płaczą, że brakuje kawalerów, a i tego chcą się pozbyć, który został. No, ale im pokażę!… – dodał z westchnieniem. – Już obstalowałem długie buty…
Istotnie w kilka dni zaczął pan kasjer składać wizyty w butach, które sięgały mu wyżej kolan. Napomykał przy tym, że może wypadnie mu opuścić miasto, i prosił każdą z panien na osobności, ażeby czasami pomodliła się na jego grobie. Następnie opowiadał mamie, że każda miała łzy w oczach, co sparaliżowało jego wojownicze zamiary.
Więc został. A panny znowu poczęły dziwić się, że jeszcze jest tutaj, i nadsyłać mu kądziel i zajęcze skórki przez rozmaitych posłańców. Doszło do tego, że pan kasjer pobił raz Żydka, który mu odnosił starannie zawiniętą kamizelkę, myśląc, że Żyd należy do spisku i że mu chce doręczyć jaki kompromitujący upominek. Nareszcie pokłóciwszy się ze wszystkimi pannami kasjer sprowadził sobie podróżną torbę, wziął urlop na dwadzieścia osiem dni i – wyjechał. W końcu zaś tygodnia moja mama, pan burmistrz i pani majorowa odebrali bezimienne listy donoszące, że zginął w bitwie. Pan burmistrz przybiegł do nas mocno zirytowany.
– Wyobraź sobie pani- zginął!… -mówił do mamy- zginął… taki punktualny urzędnik. Oto są skutki babskich agitacyj! Gnębiły go, nękały, aż poszedł i w tej chwili dostał w łeb… Trzeba by może sprawić nabożeństwo żałobne czy kiego diabła?…
– Nie godzi się tak mówić – zaoponowała moja matka. -Bohaterem, co prawda, nie był on nigdy, ale kiedy go już Bóg powołał, trzeba zmówić wieczny odpoczynek, a nie sadzić diabłami.
Pan burmistrz słuchał, ale krzywił się i patrzył na list donoszący o śmierci.
– Widzisz, pani dobrodziejko, to prawda. Jest tu napisane, że zginął, że bil się walecznie, że nawet cały oddział nosi po nim w sercu żałobę, ale… kiedy ten list tak wygląda, jakby on go sam pisał zmienionym charakterem… Ha, możemy zresztą odprawić nabożeństwo. Nie przyda się jemu, to drugiemu, a zawsze naprawi chłopcu reputacją!…
Ale ksiądz proboszcz odczytawszy list radził nie spieszyć się z egzekwiami, co mocno oburzyło panny, z których dziś każda opłakiwała pana kasjera na własny rachunek i przed mamą nazywała go swoim rycerzem. Wszczęły się nawet spory o nieboszczyka, których wcale nie można było rozstrzygnąć, ponieważ każda z panien miała po nim takie same pamiątki: wiersze patriotyczne na welinowym papierze, zeschłe kwiaty i pęczek włosów.
Tymczasem we trzy tygodnie ukazał się pan kasjer. W pierwszej chwili myślano, że jest przynajmniej ranny; władał jednak wszystkimi członkami i nawet utył. Gdy go zaś spytano, co znaczyła wiadomość o jego zgonie, zaczął opisywać tak straszne bitwy, w których przyjmował udział, że pan burmistrz o mało nie uznał go za nieboszczyka po raz drugi. Ciężkie przejścia nie zostawiły jednak śladów. Opatrzność czuwająca nad mężnymi strzegła nie tylko jego osoby, ale nawet jego podróżnej torby, wysokich butów i całej zresztą garderoby, od której wir politycznych wydarzeń ledwie zdołał mu oderwać kilka guzików. Wiem o tym, bo dla przyszycia ich pożyczał pan kasjer od mamy igły i nici.
Pan Dobrzański wysłuchawszy opisu wszystkich walk i tego, co pan kasjer dokazywał na prawym skrzydle, na lewym skrzydle, jako strzelec i jako kawalerzysta, zakonkludował krótko:
– On tak widział bitwę jak ja Chiny.
Nawet pan burmistrz miał niejakie wątpliwości nie co do męstwa i czynów kasjera, ale co do miejsca i czasu. Z jego bowiem opisów wypadało, że nie jadł i nie spał, tylko walczył, niekiedy od razu w kilku punktach.
Pan kasjer dowiedziawszy się o tym zaprosił do naszego domu księdza proboszcza, pana burmistrza i pana pocztmajstra. Gdy zasiedli w saloniku, a proboszcz podłożył sobie rękę pod ucho, ażeby lepiej słyszeć, rzekł:
– Doszło do mojej wiadomości, że są ludzie, którzy powątpiewają o moich zasługach…
– Ależ!… – przerwał zarumieniony pan burmistrz kręcąc się na fotelu.
– Owszem – pochwycił kasjer – powątpiewają, wiem, że powątpiewają… Otóż ja chcąc oczyścić się z podobnych zarzutów przedstawię panom – dowody.
Wydobył z kieszeni scyzoryk, otworzył go, rozpiął żakiet, potem kamizelkę i zaczął dolny jej brzeg odpruwać.
– Aha!… – szepnął do proboszcza pocztmajster – stan służby…
I podniósł brwi bardzo wysoko.
– Nie! – dumnie odpowiedział kasjer prując dalej.
– Pewnie lista bitew, w których się odznaczył – dodał burmistrz i niespokojnie uderzył się w udo.
– Wcale nie! – odparł już niecierpliwie pan kasjer i – położył na stole papierek, mało co większy od bibułki do zwijania papierosów.
Pan burmistrz wsadził okulary i wziąwszy drżąca ręką kartkę przeczytał półgłosem:
– Aha!… Nominacja na… na pomocnika… na pomocnika naczelnika parafii… A co mówiłem! – wykrzyknął.
– Teraz, panowie, chyba wiecie, kim jestem? – zapytał kasjer. Ale ponieważ do saloniku w tej chwili wszedł pan Dobrzański, więc kasjer spojrzawszy na niego z góry pocałował mamę w rękę i wyszedł do miasta.
– Zawsze twierdziłem – rzekł pan burmistrz – że on będzie wielkim człowiekiem! No, panie Dobrzański, zgadnij, czym jest nasz kasjer?…
Nauczyciel oparł się na kiju i rzekł, bystro patrząc w oczy panu burmistrzowi:
– Był i jest chłystkiem…
Pan burmistrz rzucił się na kanapie.
– Ale w tej chwili czytaliśmy jego nominacją… – zawołał.
– Na osła dardanelskiego! – odparł gniewnie nauczyciel.
– Mógłbyś się pan nareszcie do niego przekonać… – wtrącił pocztmajster i machinalnie uderzył pięścią w stół, jakby przybijając stempel.
– Nie mam przekonania do dyrektorów kocich muzyk!… -krzyknął nauczyciel. – Nie lubię błaznów, a jego szczególniej, choćby miał nominacją wypisaną na własnej skórze.
Od tej pory pan kasjer pokazywał swój dokument paniom i pannom, a nawet mnie. Przed mamą skarżył się na ciężar władzy, a do mnie raz powiedział:
– Szczęśliwe dziecko, nie znasz, co to jest odpowiedzialność i troska o wszystkich.
– Wielkich trosk to chyba pan nie ma – zauważyła mama. – Nic pan nie robi, z nikim się nie widuje…
Pan kasjer, jak zwykle, usiadł naprzeciw lustra.
– Bah! – rzekł z westchnieniem, podgarniając palcami włosy. – Co to jest, proszę pani, wciąż myśleć, że tam są głodni, tam źle odziani, tam nie uzbrojeni. Że tu mogą wywieźć, tu spalić, tu pozabijać!… Bać się o wszystko i o wszystkich, słowo honoru – to nad siły człowieka!…
– Więc po cóż się pan tak boi? – spytała zdziwiona mama.
– Ja się nie boję! – skoczył pan kasjer na krześle – ale troszczyć się o innych to mój obowiązek… Któż mnie zastąpi?…
Z panem Dobrzańskim wcale nie rozmawiali.
Tymczasem nadeszła wiosna, a mnie poczęła ogarniać nieokreślona tęsknota i ciekawość. Czy wstawałem, czy kładłem się spać, zawsze zdawało mi się, że usłyszę, a może zobaczę coś niezwyczajnego. Co to miało być? – nie wiem, lecz jestem pewny, że przeczucia te podsycała we mnie sama natura, jakaś dziwna w tym roku. Jednego dnia nagle znikły śniegi i ze wszystkich wzgórz zaczęły płynąć potoki wody, jakby ktoś przed nadchodzącymi świętami mył ziemię. Potem zerwał się wiatr i przez kilka dni z największym pośpiechem zbierał wilgoć aż do sucha. Słońce wstawało coraz wcześniej chcąc także zobaczyć: co będzie? Widziałem, że co dzień wyżej wznosi się nad ziemię i ogarnia szerokie widnokręgi, a ku wieczorowi ociąga się z zachodem. Raz nawet schowawszy się za horyzont wychyliło się powtórnie, jak zbudzony człowiek, który podniósł głowę i pyta: a co tam?…
Wnet zazieleniły się pola, a z niektórych drzew pierwej niż liście wyskoczyły kwiaty i patrzyły zdumione szemrząc: „Tu coś miało być?… czy jeszcze nie było?…” Zdawało mi się niekiedy, że wiatr płynący zza lasu coś im szepcze, a one chwieją gałęźmi i ze zdziwienia szeleszczą: „Aj,aj! aj!…”
Nieraz uważałem, że nauczyciel idąc do nas na lekcją stawał na ulicy i oglądał się za siebie. Po co?… Czasami mama biegła do okna i popatrzywszy chwilę wracała, jakby ją zawód spotkał. Nawet służba folwarczna bez powodu gromadziła się na dziedzińcu i milcząc śledziła horyzont.
Raz zobaczyłem coś nowego w pokoju. – Aha!… – krzyknąłem – jest!… – Lecz była to tylko pierwsza mucha w tym roku, półsenna i wygłodzona.
Przyleciały skowronki i pionowo wzbijając się nad polami ogłaszały coś w swoim zdrobniałym języku, a potem nagle padały na ziemię jak kamień, świegocząc zalęknione: „Już! już!” Przyleciały bociany i zasiadłszy w gnieździe na topoli po całych dniach opowiadały niesłychane historie, z niedowierzaniem kiwając głowami. Przeciągały obłoki, czasem pokłębione i spieszące się gdzieś, niekiedy poszarpane i jakby uciekające.
– Skąd one? dokąd one? o czym rozpowiadają bociany? czego lękają się skowronki? – pytałem. I paliła mnie ciekawość ujrzenia nieznanych rzeczy.
Nawet w domu nie miałem spokojności. Czasem wróbel siadał na gałęzi i pilnie przypatrywał się salonikowi; to znowu wpadał wiatr przez okno i z szelestem obiegał nasze pokoiki; to znowu słońce wysyłało na zwiady pęk światła, który ostrożnie zaglądał za piec, pod stolik, za kanapę, i wreszcie – cofał się drżący, aby za kilka dni powtórzyć swoje śledztwo.
– Czego oni chcą od nas? czy to u nas ma coś być? – pytałem zatrwożony. A wtem zegar stanął. Gdy pobiegłem zobaczyć, co mu jest, spostrzegłem obok na stoliku książkę do nabożeństwa, otwartą na słowach suplikacyj: „Święty Boże, święty mocny, święty a nieśmiertelny, zmiłuj się nad nami…”